Data dodania: 1.08.2017
Nie było nas tam od 9 lat – przynajmniej tak policzyła nasza gospodyni, gdy jednego popołudnia znienacka zawitaliśmy do jej nadmorskiego pensjonatu. To prawda – przez ostatni czas jakoś nie po drodze nam było nad Bałtyk, ale z przyjemnością wróciliśmy na stare śmieci. W znanej nam okolicy niewiele się zmieniło – ten sam bar na wydmach, stragany w tych samych miejscach i drobna zmiana polityki cenowej w niektórych punktach handlowych. To ostanie z lekka nas zaskoczyło, w dodatku pozytywnie. Mianowicie niewielki sklepik spożywczy najbliżej naszego miejsca noclegowego zawsze zadziwiał wysokością cen. To prawda, że otwierany był tylko na sezon, ale czy to może stanowić wytłumaczenie dla 200% przebitki cenowej? (Tu mała dygresja – czy wiecie, dlaczego ceny nad polskim morzem są znacznie wyższe niż np. w Grecji? Właściciele pensjonatów znaleźli bardzo prostą odpowiedź – wystarczy porównać długość sezonu turystycznego w Polsce i krajach południa Europy… U nas plażowicze pojawiają się z początkiem lipca i znikają w połowie sierpnia, a w krajach śródziemnomorskich… – ot, taka to już nasza polska pokrętna logika!). Wracając jednak do „spożywczaka” – po raz kolejny potwierdziła się teoria, że ten sam zysk można wypracować wysoką ceną lub dużym obrotem. Ten drugi aspekt okazał się łatwiejszy do osiągnięcia i na dodatek korzystny dla portfeli wypoczywających nad morzem turystów. Niska marża, świeże produkty i duży wybór to wszystko sprawiło, że niewielu klientów uciekło do konkurencji – tak jak miewało to miejsce przed laty. Zresztą konkurencja – w postaci dużego, całorocznego marketu, chyba z lekka przesadziła, windując ceny na poziom iście kosmiczny. Ciekawe, czy po sezonie je obniżą? Walka cenowa widoczna jest również w przypadku wszelkiej maści jadłodajni. Sąsiadujące ze sobą punkty żywieniowe starają się utrzymywać ten sam pułap cenowy – w „naszej” okolicy zestaw obiadowy złożony z „dania dnia” można było zjeść za 18 zł, bliżej plaży za podobny trzeba było zapłacić 3 zł więcej. Różnica widoczna była jedynie w puli dań do wyboru – niektóre bary oferowały tylko jedną kombinację potraw w cenie, nazwijmy ją, dnia, w innych można było ułożyć własny zestaw spośród dwóch, trzech zup i dwóch dań głównych. Oczywiście każda z jadłodajni w jadłospisie uwzględniała także dania na życzenie – głównie rybne lub kotlet schabowy w różnych odmianach. Jednak wybór tego rodzaju wiązał się z dłuższym okresem oczekiwania i sięganiem do głębszych odmętów portfela. No właśnie – portfela, bo w większości punktów gastronomicznych płatność możliwa była tylko gotówką. Na szczęście minęły już czasy, gdy w miejscowości wczasowej dostępny był jeden bankomat, w którym pobranie gotówki w weekend graniczyło z cudem. Teraz maszyny stoją niemal na każdej ulicy i posiadacze kart bankomatowych nie mogą narzekać na brak dostępu do swoich pieniędzy. Powoli zauważalna jest jeszcze jedna prawidłowość – otóż stali mieszkańcy nadmorskich miejscowości w aspekcie biznesowym coraz częściej „biorą sprawy we własne ręce” i mimo dużej konkurencji ze strony napływowych przedsiębiorców, z którymi trudno jest wygrać z uwagi na ogromny kapitał, jakim dysponują przybysze, coraz mniej widoczne są różnice w standardzie pensjonatów, restauracji, sklepików i straganów. A czym handluje się na plaży? Oczywiście jak dawniej można spotkać wędrownych sprzedawców kukurydzy, pop-cornu czy orzeszków, którzy coraz częściej poszerzają swoją ofertę o zimną kawę lub napoje. Nie zazdroszczę im tej roboty: nie dość, że muszą się nanosić, to jeszcze na „nakrzyczeć”, bo bez nawoływania nie mieli by szans na sprzedanie swojego towaru. Czy da się na tym zarobić? – ilość plażowych sprzedawców wskazuje, że tak, chociaż osobiście mam co do tego wątpliwości. Z pewnością da się zarobić na plażowych barach – te na piasku zazwyczaj oferują piwo, jakieś zimne napoje i kawę lub herbatę, a produkty jedzeniowe ograniczają się do lodów, frytek i drobnych zapiekanek. Asortyment nie powala – ale ma to swoje uzasadnienie – im mniejszy wybór, tym szybciej klient na coś się zdecyduje, a kolejka będzie przesuwała się szybko. Trochę inaczej działają punkty na wydmach lub promenadach – tu królują rybki w najprzeróżniejszych odmianach i w wysokiej cenie, która nie zawsze jest adekwatna do jakości i ilości produktu. Można też kupić pizzę, pastę, lody i różnego rodzaju napoje. Chętnych nie brakuje – w naszym ulubionym barze na wydmach nie udało nam się usiąść – nigdy nie było wolnego stolika. A zatem na polskim wybrzeżu biznes kwitnie, a konkurencja nie śpi. Nie bardzo mogę jednak rozumieć, dlaczego przedsiębiorcy tak mało myślą o wysokości cen, a raczej o ich obniżaniu… Jakoś nie bardzo widzę ten nadmierny popyt – duża część zmotoryzowanych po zakupowy jedzie w głąb lądu.
(kaga)