Data dodania: 17.08.2017
Zdecydowanie – jestem przeciwniczką papierosów, i to nie tylko tych tradycyjnych, ale również elektronicznych. Jako wolna od nałogu bardzo szybko wyłapuję tych, którzy wracają z tzw. „dymka” i nie do końca rozumiem, dlaczego codzienna porcja nikotyny może być tak ważna, że odrywa od zawodowych obowiązków. Jest jeszcze jeden aspekt sprawy – nazwijmy go socjologiczny – otóż palący bardzo szybko nawiązują relacje interpersonalne w nowym środowisku – przerwa spędzona na oddawaniu się ulubionej czynności niejako wymusza podejmowanie konwersacji i bliższe kontakty. Jest to nie do przecenienia podczas różnego typu konferencji, szkoleń czy spotkań zawodowych. Ale przejdźmy do meritum. Palenie szkodzi – i to nie tylko w aspekcie zdrowia, ale również w wymiarze ekonomicznym. Pół biedy, jeśli chodzi o zubożenie portfela konkretnego nałogowca – jeśli podjął taką decyzję, musi ponieść jej konsekwencje. Jednak problem dotyka również pracodawców. Jak bardzo? – o sprawdzenie skali zjawiska w naszym kraju pokusili się specjaliści z Kantar Millward Brown na zlecenie Work Service. Do wychodzenia „na dymka” w godzinach pracy przyznaje się 24% Polaków. Co więcej, zazwyczaj nie chodzi o jednego papierosa – wyniki badań wskazują, że przeciętnie pracownik wypala 8,7 papierosa dziennie, nietrudno więc policzyć, że oddaje się tej czynności mniej więcej raz na godzinę. Są również rekordziści – jeden z nich przyznaje się do wypalania w pracy dwóch paczek papierosów czyli 40 sztuk, a ponad 22% badanych mówi o więcej niż 10.
W wielu przedsiębiorstwach nie ma specjalnie wydzielonych pomieszczeń na palarnię, głównie z powodu wysokich nakładów, jakie trzeba ponieść, aby dostosować takie miejsca do wymogów bhp. Muszą one zostać wyposażone w specjalistyczne, i co za tym idzie – kosztowne – systemy wentylacyjne, odpowiedzialne za odprowadzenie dymu i uniemożliwiające jego przenikanie do innych pomieszczeń. To właśnie jest przyczyną, że opanowani nałogiem muszą wyjść z budynku, aby oddać się ulubionej czynności. To pochłania czas, a jeśli dodać do tego fakt, że rzadko kiedy palenie odbywa się w pojedynkę i towarzyszą mu rozmowy, które niektórzy przeciągają ponad miarę, wychodzi statystyczna godzina, podczas której nałogowcy nie wykonują obowiązków służbowych. Spece z Kantar Millward Brown szybko przeliczyli, że palący generują dziennie straty w wysokości 30,9 mln złotych, z zaznaczeniem, że w zestawieniu uwzględniono jedynie średnie i duże przedsiębiorstwa. To naprawdę niebagatelna kwota, i trudno się dziwić, że przedsiębiorcom zależałoby na jej znaczącym zmniejszeniu. Szukają więc różnych sposobów – jak choćby wprowadzanie kart magnetycznych, które pracownik musi przeciągnąć przez czytniki każdorazowo przy opuszczaniu miejsca pracy. To pozwala na ewidencjonowanie realnego czasu pracy i pozwala pracodawcy na wprowadzenie rozwiązań regulaminowych pozwalających zachować kontrolę nad przerwami. Warto bowiem pamiętać, że zgodnie z kodeksem pracy pracownikom przysługuje 15-minutowa przerwa, o ile pracują co najmniej 6 godzin na dobę. Coraz częściej słyszy się postulaty, aby palacze po prostu odpracowali czas, jaki spędzają wychodząc „na dymka”, a w niektórych przedsiębiorstwach wprowadzono zachęty finansowe dla tych, którzy uwolnią się od nałogu. Z kolei koncerny tytoniowe stawiają na nowe sposoby dostarczania nikotyny do organizmu – np. Philip Morris wprowadził na polski rynek zupełną nowość: podgrzewacz do tytoniu. W trakcie użycia nie wydziela się dym, nie ma więc charakterystycznego zapachu, który mocno przeszkadza niepalącym, a i ilość wydzielanych szkodliwych substancji jest dużo niższa niż w tradycyjnym paleniu.
Mam jednak wrażenie, że wszystkie te środki mogą być skuteczne jedynie w przypadku osób, które palą dużo mniej, niż przeciętny pracownik. Prawdziwym nałogowcom trudno będzie się do nich dostosować.
(kaga)